19 lat temu, 8 lipca 2005 roku, w Szczecinie zmarł w wieku 76 lat Kuba Jaworski.
Dla żeglarzy i sympatyków żeglarstwa jest postacią niemal kultową, bo w epoce siermiężnego socjalizmu potrafił skutecznie rywalizować z najlepszymi żeglarzami na świecie, do tego na jachtach własnej konstrukcji i budowanych w Polsce. Od czasu jego największych sukcesów żaden z polskich żeglarzy nawet w marzeniach nie zbliżył się do sukcesów Kuby.
Kazimierz Jaworski urodził się w 1929 roku w miejscowości Augustowo pod Bydgoszczą. Z żaglami zetknął się tuż przed wojną, kiedy to żeglował na jeziorze Głęboczek. Podczas wojny rodzinę wysiedlono, Jaworscy przenieśli się do Krakowa, ale zaraz po wyzwoleniu Kuba trafia do Gdyni. Żeglował w tamtejszym klubie Związku Walki Młodych „Zryw”, spotkał Juliusza Sieradzkiego, konstruktora Omegi, pracował w jego warsztacie remontowym. W roku 1946 przeprowadził się do Krakowa i został członkiem tamtejszego Jachtklubu „Szkwał”. Od roku 1948 był członkiem Jachtklubu „LPŻ”, w latach 50-tych starował wielokrotnie w regatach, głównie w klasach Omega, H i Finn. W latach 1959-60 był jednym z założycieli „SKS Cracovia” a także pierwszym prezesem i późniejszym sekretarzem Krakowskiego Okręgowego Związku Żeglarskiego. Żeglarstwo szybko stało się jego pasją, choć na wyniki musiał jeszcze poczekać. W tym czasie próbował również pogodzić naukę ze sportem, ale żagle jednak wygrały; studiował kolejno na Wydziale Prawa UJ, potem przeniósł się na rolnictwo, by studiować także na Politechnice. Ciągnęło go jednak nad morze i w roku 1960 przeniósł się do Szczecina. Po skończeniu kursu radiooficerów próbował zaciągnąć się na statek Gryfa, ale nie dostał pozwolenia na pracę ze strony tzw. czynników i pracował ostatecznie jako radiooperator w rozgłośni Szczecin-Radio. Nie był wielkim entuzjastą zmian ustrojowych po wojnie i nie krył się ze swymi poglądami, a to nie zawsze podobało się władzom. Szybko zdobył patent jachtowego kapitana żeglugi wielkiej i na przełomie lat 1961-1964 pracował jako instruktor żeglarski w Zarządzie Wojewódzkim LOK, ponadto w latach 1964-65 był kierownikiem szkolenia żeglarskiego w Centralnym Ośrodku Żeglarskim w Trzebieży. Znajomi z tamtego okresu wspominają Kubę jako szefa bardzo skrupulatnego, pilnującego z niezwykłą pieczołowitością regulaminów, ale zarazem człowieka o wielkim autorytecie wśród kadry i kursantów.
Na rejsy zagraniczne wówczas nie pływał, bo miał stałe problemy z uzyskaniem paszportu. W połowie lat sześćdziesiątych spotkał przypadkowo dyrektora stoczni jachtowej Edmunda Bąka i kontakt ten zaowocował propozycją pracy. Nie od razu jednak trafił do biura konstrukcyjnego; początkowo zajmował się szkoleniem zawodowym uczniów, by następnie pracować w dziale kontroli jakości. Czekał jednak spokojnie na swoją szansę, a kiedy ją dostał, nie odpuścił zawsze taki był. Został ważną postacią zespołu projektantów kierowanego przez Czesława Gogołkiewicza, potrafił wkomponować się w zespół indywidualności choć sam także był wielką osobowością. Jako członek zespołu projektowego Stoczni Jachtowej im. Teligi zadziwiał śmiałością projektowanych rozwiązań, które jeszcze dziś, po tylu latach, uznawane są za awangardowe. Kształty dziobów, układ zsynchronizowanych płetw sterowych, kształt kadłuba, założenia ergonomiczne – dziś podobne rozwiązania spotkać możemy na wielu jachtach, ale prekursorem tych zmian był właśnie Kuba Jaworski. Jako jeden z nielicznych współczesnych mu żeglarzy sam żeglował na jachtach, których był twórcą i każdorazowo miał okazję samodzielnie testować wyniki swojej pracy. Łączył pracę zawodową ze startami regatowymi, został Mistrzem Polski w klasie Folkboat, aby następnie przesiąść się na większe jednostki. Niespokojny duchem na co dzień, stale poszukiwał i nie zwalniał tempa wciąż stawiał sobie nowe wyzwania. Przez kilka kolejnych sezonów jego nazwisko stale pojawiało się na czołowych miejscach w regatach morskich. Został Mistrzem Polski w klasie RORC w latach 1969 i 70 na „Enifie”, Mistrzem Polski w klasie II IOR w latach 1971, 73 i 74 na „Ogarze”, Mistrzem Polski w klasie I IOR na „Spanielu” w 1976 i w 1977 roku. Aż ośmiokrotnie został Mistrzem Polski w klasach morskich. W roku 1972 zwodowano „Poloneza” dla Krzysztofa Baranowskiego, który startował w IV edycji regat OSTAR. Kuba, będąc współkonstruktorem jachtu, płynął z nim na start do Plymouth, a podział prac na jachcie był bardzo czytelny. Krzysztof przygotowywał wszystkie posiłki, a Kuba pracowicie po nich zmywał. Na miejscu podglądał na miejscu rozwiązania techniczne rywali polskich żeglarzy i zdecydował, że w kolejnych regatach, w roku 1976, wystartuje także on na jachcie swego projektu.
Stał się konstruktorem wiodącym nowego projektu – „Spaniela”. Nazwano go Taurus S jako rozwinięcie projektu wcześniej budowanego seryjnie jachtu, ale tak naprawdę była to zupełnie nowa konstrukcja. Przyczyną takiego rozwiązania był zawiły system przepisów związanych z obrotem z krajami „drugiego obszaru płatniczego”, co oznaczało konieczność wyasygnowania na budowę licznych środków dewizowych. Dzięki takiemu zabiegowi jacht powstawał ze środków zgromadzonych na fundusz rozwoju w miejsce wdrożeń, co spowodowało, że ówczesnym gorsecie przepisów gospodarczych mógł w ogóle powstać. Była to jednostka bardzo zaawansowana technologicznie, a wiele z jej rozwiązań szczegółowych pojawia się na jachtach regatowych po dziś dzień. Kuba wystartował w regatach OSTAR w roku 1976 mając za przeciwników Alaina Colasa na „Club Mediteranee”, Erica Tabarly’ego na swym „Pen Duicku VI”, Mike’a Bircha na trimaranie „The Third Turtle” czy Tony’ego Bullimora na „Torii”. Po zażartej walce trwającej prawie 25 dni dotarł na metę w Newport jako czwarty, a w swojej klasie uległ tylko trimaranowi Bircha. Wówczas jachty jedno i wielokadłubowe klasyfikowane były w jednej klasie, a wyróżnik stanowiła wyłącznie długość kadłuba. Tabarly, płynący na jachcie prawie dwukrotnie dłuższym, był nie do doścignięcia. Kuba za rufą zostawił prawie 130 jachtów, ale w kraju nie wszyscy docenili jego sukces. Przecież nie wygrał… Za ten wyczyn otrzymał jednak tytuł „Żeglarza Roku” i „Srebrny Sekstant”, w kraju fetowany był przez kilka kolejnych miesięcy i zdobył niezwykłą popularność. Podczas publicznych występów był nieco wycofany, co wielu obserwatorów przyjmowało jako wyniosłość. Kuba nie był przygotowany na taki sukces i jako osoba nieśmiała miał z tym problem. Po latach przyznał, że na swym jachcie stosował „tajną broń”, specjalne gumowe wysięgniki, do których pompował ręcznie wodę. Poprawiały one stateczność jachtu, a więc efektywność niesionego ożaglowania. Wykorzystał lukę w przepisach, ale nie chwalił się tym rozwiązaniem. W końcowej fazie regat, przy kanadyjskim brzegu zaryzykował i popłynął po płyciznach zamieniających się tylko podczas przypływu w miejsce do żeglowania. Z duszą na ramieniu, bo wody pod kilem było niewiele, żeglował oszczędzając dystansu pokonywanego przez rywali. Kuba nie bał się ryzyka, ale był świadomy zagrożenia. Gdyby mu się wówczas nie udało zapewne byłby to ostatni start w dużych regatach. Po powrocie do Polski był wielokrotnie pytany, czy popłynąłby w rejs dookoła świata. Zawsze zaprzeczał, dla niego ważna była rywalizacja i wynik, poza tym nie znosił samotności. Kuba, doskonały gawędziarz, świetny kompan do rozmów, do snucia najbardziej niemożliwych planów z umiejętnością ich realizowania sam na jachcie w długim rejsie? To niemożliwe. Zawsze lubił rejsy załogowe, w pojedynkę startował niejako z konieczności. W kolejnym sezonie startuje w regatach Admiral’s Cup w składzie polskiej drużyny. Jak twierdził – było to jego najgorsze doświadczenie w długoletniej karierze żeglarskiej. Ekipa polska zajęła siedemnaste miejsce na dziewiętnaście startujących, ale całość przygotowań i pomysł startu na takich jachtach („Spaniel”, „Hajduk” i „Bumerang”) uznać należało od początku jako niedorzeczny. Dość powiedzieć, że Polacy, jako jedyny zespół, mieszkali i gotowali na jachtach, a dodatkowe wyposażenie z łódek składowali na pomoście pod brezentem. Celem była promocja nowych jachtowych konstrukcji i zainteresowanie nimi tamtejszego rynku. Zakończyło się klapą, ale nie z winy żeglarzy. Ten sam sezon przyniósł również start w pierwszej edycji regat Mini Transat na Atlantyku i w gronie osiemdziesięciu jachtów zajął drugie miejsce na jachcie „Spanielek” francuskiego konstruktora Glibetra Caroffa przy znaczącym współudziale Kuby. Była to jednostka rewolucyjna pod względem koncepcji, pozbawiona grotżagla, co było powodem wielu żartów rywali na starcie. Kiedy Kuba na Teneryfę dotarł na miejscu 9, śmiechy ucichły, a w drugim etapie Polak pokazał, że w tych szerokościach żeglowanie bez grota nie jest złym pomysłem. „Spanielek” pod dowództwem Kuby udało się jej osiągnąć znakomity rezultat. Regaty przegrał o 11 godzin, trzeciego na mecie wyprzedził o godzin 14. Francuska prasa podkreślała nieco szczęśliwe zwycięstwo Daniela Gilarda komplementując niezwykle wyczyn nieznanego Polaka.
Budowany w ekspresowym tempie jacht miał tak wiele nowatorskich rozwiązań, że jeszcze przez lata wiele z nich kopiowano. Był to jacht bez grota, z podwójnymi, sprzężonymi płetwami sterowymi, o charakterystycznych przekrojach części podwodnej kadłuba zbliżonych do koła i dużych slegach poprawiających stateczność kursową. Za ten wyczyn Kuba uhonorowany został tytułem „Żeglarza Roku” 1977 w plebiscycie „Głosu Wybrzeża”. Nie wszystkim podobał się ten sukces. Narzekano, że to jacht francuski, chociaż Kuba żeglował pod polską banderą, że Kuba sprzedał się Francuzom, że wykorzystuje prywatnie sukcesy polskiego przemysłu jachtowego. Absurdalne zarzuty nie milkły, a tymczasem Jaworski robił dalej swoje. Zaciągnął się jako pierwszy jako I oficer na motorowy jacht „Mazurka” należący do amerykańskiego milionera, za co spadły na niego kolejne gromy. Zarabiał na życie, ale nieżyczliwi mu rozgłaszali wieść, że zrezygnował z przygotowań do kolejnych regat OSTAR, bo ważniejsze są dla niego zarabiane dolary. Kolejny sezon poświęcił na przygotowanie nowego jachtu do kolejnych regat OSTAR, planowanych na rok 1980. Powstaje „Spaniel II” – najlepszy jacht regatowy jaki dotychczas w Polsce zbudowano. Wystartował w regatach i zajął w „generalce” szóste miejsce, ale wyprzedziły go tylko wielokadłubowce. W jednokadłubowcach był bezapelacyjnie najlepszy i to pomimo zawinięcia do Kanady z powodu awarii sztagu. „Spaniel II” został sklasyfikowany jako 4 jacht w klasie Gipsy Moth (44-56 stóp długości całkowitej).. Po latach wspominał, że jako osoba nie lubiąca gotować na jachcie przygotował jeszcze w porcie wielki gar spagetti z sosem pomidorowym i to danie stanowiło podstawę żywienia przez prawie całe regaty. Sen odłożył na czas po regatach, toteż do Newport dotarł potwornie zmęczony, ale szczęśliwy. Kuba uzyskał doskonały wynik, ale w Polsce oceniono, że znowu nie wygrał… Nagrody „Rejs Roku” nie dostał, uhonorowano nią Henryka Jaskułę za wokółziemski rejs. Wydawało się, że Kuba ma wreszcie jacht, na którym najlepszy może być nie tylko w Polsce. Szwajcarzy wymyślili cykl imprez, które składać się miały na mistrzostwa Świata. Co roku jedna ważna impreza, a dla zwycięzcy olbrzymia nagroda finansowa. Kuba miał szansę w tej rywalizacji odegrać czołową rolę. Wracając do kraju po OSTAR wpłacił wpisowe do kolejnej imprezy, planował niezbędny remont jachtu. Kiedy „Spaniel” wrócił do Polski, na kei nie czekali oficjele z kwiatami i gratulacjami, ale związkowa komisja inwentaryzacyjna, która sprawnie policzyła elementy wyposażenia i zaplombowała jacht. „Spaniel” został wystawiony na sprzedaż wbrew protestom Kuby, Związek pozostał nieugięty, ponieważ pilnie potrzebował pieniędzy.
Cały sezon 1981 Kuba walczył o prawo do startów, PZŻ szukał nabywcy, a jacht kiwał się bezczynnie na cumach. W końcu znalazł się kupiec w Związku Radzieckim, jacht sprzedano za milion dolarów, co –jak wówczas powiadano- uratowało finanse Związku. „Spaniel II” już nigdy nie stanął na starcie poważnych regat a Kuba został bez jachtu i bez nadziei na starty w kolejnych imprezach. Próbował walczyć, ale zbywano go. Szybko zrozumiał, że nie jest już potrzebny. Zajął się biznesem… Prowadził pod Szczecinem firmę produkującą elementy z żywic poliestrowych, głównie na eksport do Niemiec. Firma produkowała pojemniki do segregacji odpadów, ale także zjeżdżalnie i urządzenia rekreacyjne. Z żeglarstwem kontaktu nie stracił, ale na starcie poważnych regat nigdy już nie stanął. Pływał wyłącznie turystycznie, w rodzinnym gronie bądź z przyjaciółmi. Wspierał dom dla dzieci niepełnosprawnych w Szczecinie, bywał na corocznych imprezach sportowych tam organizowanych. Od czasu do czasu pojawiał się na imprezach żeglarskich rozgrywanych w Polsce, zawsze budząc życzliwe zainteresowanie młodych adeptów żeglarstwa. Przez ostatnie lata zmagał się z chorobą nowotworową; walczył, ale nie miał szans, zmarł 8 lipca 2005 roku w wieku zaledwie 76 lat.
Jaki Kuba był prywatnie? Wspomina go żona, pani Elżbieta Modrzejewska-Jaworska. „W domu nie opowiadał zbyt wiele o żeglarstwie. Wiedział, że domowników nie zawsze to interesuje. Otwierał się bardzo w towarzystwie swoich kolegów z którymi żeglował, wtedy opowieściom nie było końca. Lubił kobiety, miał do nich ogromny szacunek, ale na jachcie preferował mężczyzn. Oczywiście czasami zdarzało mi się z nim żeglować ,ale były to tylko rekreacyjne krótkie wyprawy i to tylko po jeziorze. Szanowany w środowisku żeglarskim za wiedzę i osiągnięcia. Był lubiany, myślę, że nie miał wrogów. Miał niesamowitą zdolność w dogadywaniu się z ludźmi w każdym wieku. Przyjaźnił się z żeglarzami, czytał książki, czasopisma żeglarskie. Śledził wszystko co z tym było związane tak w kraju jak i za granicą. Wypoczywał czynnie, czyli żeglując – rok przed śmiercią żeglował w Chorwacji, wcześniej na Bornholm. Lubił północ Europy; Norwegia, Szwecja, tam spędzał wakacje upajając się widokiem norweskich fiordów. Do końca jeździł na nartach, świetnie pływał. Generalnie interesowała go każda dziedzina sportu. Pozostawił po sobie mnóstwo pamiątek, ,nagród, dyplomów zdjęć, rysunków jachtów. Część tych zbiorów przekazałam do Książnicy Pomorskiej. Napisał wspaniałą książkę „11.40 GMT–Newport”, która pozostanie po nim na zawsze. Nie pamiętam, aby szczecińskie kluby wykorzystywały jego doświadczenie.”
Zdjęcia pochodzą z archiwum rodzinnego pani Elżbiety Modrzejewskiej-Jaworskiej.
fot. Marek Słodownik