Pan Antoni i jego „Kaczorek”

Pan Antoni i jego „Kaczorek”

Niezwykła historia śląskiego żeglarza i jego jachtu, na którym armator żegluje nieprzerwanie od niemal pół wieku. Całość artykułu do przeczytania w magazynie „Wiatr” www.wiatr.pl .

Pan Antoni i jego „Kaczorek”.

Do pomostu w Rucianem dobija niewielki jachcik, jakich na Mazurach prawie już nie ma. Wśród gapiów na brzegu właśnie on budzi największe zainteresowanie, nie wymuskane, 10-metrowe, krążowniki o wysokich burtach z podwójnymi kołami sterowymi i lśniącymi chromami, czy wielkie jak domy houseboaty. Malutka, niewiele ponad 4-metrowa, łódeczka, ale już z daleka widać, że mimo upływu lat jest w doskonałym stanie, a sam manewr przeprowadzony nienagannie. Odbieram cumę i nawiązuję rozmowę, tak poznałem pana Antoniego Molitora, emerytowanego górnika z Jastrzębia Zdrój. Oto jego opowieść.

Plany jachtu Kaczorek

O budowie jachtu dla siebie myślałem już wcześniej, ale ostatecznie zdecydowałem się w 1974 roku. Rozważałem budowę różnych jednostek, znałem projekty Mieczysława Plucińskiego czy Stefana Workerta, ostatecznie jednak wybór padł na Kaczorka, ponieważ wówczas wraz z zakupem planów uzyskiwało się swego rodzaju przydział na zakup większości materiałów. A jak było w czasach PRL-u z materiałami technicznymi – wiadomo, w sklepach nie było nic, towary kupowało się albo przez znajomych żeglarzy, albo też dzięki wystawaniu w długich kolejkach, na zapisy, bądź przez zupełny przypadek. Jeździłem więc swoim trabantem z przyczepą do Warszawy po kolejne materiały, a sama budowa postępowała powoli. Jacht powstawał w typowym osiedlowym garażu, na ten czas mój trabant musiał wyjechać na zewnątrz, co budziło sprzeciw mojej żony, ale nie było wyjścia. Mówiłem jej, że przecież kartonowy samochód nie zardzewieje, ale ona upierała się, że wyblaknie lakier. To z tamtych czasów do garażu przylgnęła etykieta „stocznia” i tak pozostało już do dziś. Kaczorek miał dobrze opracowane plany, szablony przenosiło się na arkusze sklejki 2 x 3 metry i można było wycinać. Najtrudniej było dostać żywicę, ale żeglarze jakoś sobie radzili, w końcu dostałem ją i ja.

Rachunek za materiały na łódkę.
Kaczorek gotowy do drogi

Kaczorek ma 4,4 metra długości, 4,10 w linii wodnej, 1,70 metra szerokości, zanurzenie bez miecza zaledwie 20 centymetrów. Powierzchnia żagli to 9,5 metra kwadratowego. W tamtych czasach nie był postrzegany jako mikrus, dziś już samymi wymiarami budzi zaciekawienie w każdym porcie. Dla mnie i dla psa to jednak zupełnie wystarczające wymiary. Koszt budowy zamknął się w kwocie 2 tysięcy złotych, to niewiele nawet jak na tamten czas. Moja żona do budowy jachtu odnosiła się sceptycznie, ale nie mówiła „nie”. Kiedy jacht powstał, zabrałem ją na rejs po Mazurach, był rok 1976. Wystartowaliśmy z Węgorzewa, ale już p 2-3 dniach żona miała dosyć. Jacht jest niewielki, żona trochę się poobijała o stolik, właz, także inne części jachtu, w efekcie wyszły jej siniaki, których nie lubiła. Ostatecznie wysiadła z jachtu i wynajmowała domki kempingowe na trasie mojego rejsu. Kilka dni spędziła w Węgorzewie, kolejnych kilka w giżyckim Almaturze, później nocowała na Jagodnem i w Rucianym. Podczas przygotowywania jednego z obiadów powiedziała, że cały rok gotuje w domu i jeszcze tu, na niewielkim jachcie więc taki urlop dla niej jest do niczego. W końcu stwierdziła, że to nie ma jednak sensu i więcej na Mazury razem już nie pojechaliśmy. Muszę przyznać, że nie czułem się skrzywdzony takim obrotem sprawy. Z synem było podobnie. Żeglował na moim jachcie tylko raz przez dwa tygodnie, ale ponieważ bardziej interesowała go piłka, na naszego „Kaczorka” więcej już nie wsiadł.

Załoga w pełnym składzie.

Kaczorek ma mnóstwo zalet, można zwodować go w pojedynkę, bo jest lekki. Przygotowanie do rejsu trwa jeden dzień, bo po zwodowaniu muszę położyć go na burtę, aby przykręcić balast, wszystko spakować i ułożyć na swoim miejscu, a ponadto otaklować. Podobnie jeden dzień zajmuje roztaklowanie i włożenie na przyczepę. Kiedyś w Węgorzewie próbowano zwodować mój jacht traktorem, więcej już nie ryzykowałem.

Mazurskie rodzinne żeglowanie.

Od lat mam swój model żeglowania po Mazurach. Jestem tam zawsze w czerwcu, przed szkolnymi wakacjami, a później pod koniec sierpnia i we wrześniu, kiedy uczniowie już wracają do szkoły. Kiedyś bywałem także w lipcu, ale wówczas słabo wieje więc zrezygnowałem. Od 1997 roku, kiedy poszedłem na emeryturę, mam dużo czasu, żegluję spokojnie, zresztą nigdy się tam nie spieszyłem. Moje rejsy przebiegały rutynowo; startowałem w Węgorzewie, kończyłem w Rucianem. Później jechałem PKS-em do Węgorzewa po mojego trabanta z przyczepą i w Rucianem ładowałem jacht na przyczepę. Po latach ten plan uległ zmianom, bo po likwidacji wielu połączeń autobusowych podróż do Węgorzewa zajmowała mi nawet 8 godzin. Taksówkarz oferował kurs za 300 złotych, a to połowa budżetu mojego rejsu. W ostatnich latach rejsy zaczynam na Tałtach i żegluję na południe. Stało się również dlatego, że unikam żeglugi przez kanały. Zawsze pokonywałem je samodzielnie, na silniku lub na wiosłach. Kiedy rano startowałem, to późnym popołudniem miałem szansę być po drugiej stronie. Wielu żeglarzy oferowało mi hol, ale rezygnowałem, nigdzie się wszak nie spieszyłem. Raz jeden studenci uparli się, że mnie podholują na drugą stronę. Płynęli dość szybko, poza tym tego dnia na kanale był ogromny ruch. Wielkie motorówki nie zwalniały, fale były tak duże, że mój „Kaczorek” skakał po nich jak korek, bałem się, że któraś z tych wytworzonych fal wyrzuci moją łódkę na brzeg. To był ostatni raz. Z roku na rok obserwuję zanik dawnych obyczajów, żeglowanie bez patentów chyba ostatecznie pogrążyło żeglarstwo w anonimowości i obniżeniu poziomu umiejętności. Manewrowanie jachtem bywa  dla wielu zbyt trudną sztuką, do tego rzuca się w oczy kompletne lekceważenie ustalonych przez dziesięciolecia reguł. Porty traktuje się jak parkingi, będzie jak w USA, całkowita komercja i brak ducha. Ale widać tak musi być.

Mazurski postój.

Jak pływa się na takim jachcie? Ja na Mazury jeżdżę dla kontaktu z przyrodą. Nie interesuje mnie gwarne życie portów, śpiewy i imprezy żeglarskie, to nie mój świat. Zaprzyjaźnieni bosmani narzekają, że współcześni żeglarze przyjeżdżają na Mazury aby „zalać się i drzeć mordy”, coś w tym jest, bo widać, że z roku na rok jest głośniej. W ostatnich latach coraz trudniej jest o ciche miejsce, ale mam kilka takich sekretnych dla siebie. Byłem już wszędzie poza Jeziorem Roś, które oddzielone jest długim kanałem od zasadniczej części jezior, poza tym wiem, że tam nie ma atrakcyjnych biwaków. Mam na szlaku wielu znajomych, głownie bosmanów w portach i ekipy techniczne. Pan Mirek w Węgorzewie, Krzysztof w Almaturze, w PTTK w Rucianem, w Popielnie, witają mnie tam jak starego znajomego i często jestem zwalniany z opłat portowych choć zdarza się, że obsługuje mnie już trzecie pokolenie bosmanów. Na jachcie gotuję sam, teraz bez problemu można kupić produkty, nie to co w latach PRL-u, gdzie szczytem zakupów był paprykarz szczeciński. A kiedy tak żegluję i żegluję, to nabywam ochoty na dobry obiad, ten zawsze spożywam w Popielnie i jest tak od kilkudziesięciu lat. Od zawsze mam taki styl, że nigdzie się nie spieszę, nie mam codziennego celu i gonienia na silniku, aby dotrzeć do kolejnego baru. Staję tam, gdzie wiatr poniesie, a los pozwoli. Na tak małym jachcie nigdy nie żegluję powyżej 4B, dla mnie to byłoby zbyt niebezpieczne.

Rower -składak- nieodłączny towarzysz podróży.

Miałem kilka propozycji zamiany silnika na nowszy model. Używałem NRD-owskiego Tummlera z epoki lat 70. Wówczas był to dobry napęd, po latach trochę się technologicznie zestarzał, a dziś nabrał walorów klasyka. W Mikołajkach w sklepie z silnikami chcieli zamienić go na jakiś współczesny silnik Mercury, ale nie zgodziłem się. Zbyt wiele mnie z tym silnikiem łączy. Samą łódkę też chciano zamienić. Jakiś żeglarz oferował mi Fokę II w zamian za mojego kaczorka. Nie zgodziłem się, bo po co mi taki duży jacht, skoro ja żegluję samotnie? Pływałem kiedyś na Nashu, tyle tam się nabiegałem, że zdecydowanie wolę swój jacht, kiedy siedzę w kabinie, wszystkiego mogę dosięgnąć bez wstawania, w tej sytuacji nawet gotowanie nie jest uciążliwe. Mam zaledwie 1,61 metra wzrostu, ważę 55 kilogramów, taka łódka jak moja jest dla mnie idealna.

Kiedy po zmianach ustrojowych spotykałem na naszych Mazurach żeglarzy z Czech, oni na widok mojego „Kaczorka” reagowali bardzo żywiołowo. Byłem trochę zdziwiony, ale okazało się, że na praskiej Wełtawie żeglowało w przeszłości kilkadziesiąt tych jachtów budowanych samodzielnie w latach 70. i tamtejsi żeglarze świetnie je rozpoznawali. Sporo kaczorków pływa także na Balatonie, tego dowiedziałem się z kolei od Węgrów.

Pan Antoni i jego Kubusia w rejsie z 2020 roku.

Czy to jest najstarszy jacht na Mazurach? A skąd, mój „Kaczorek” w przyszłym roku będzie miał dopiero 45 lat! I wciąż jest w bardzo dobrym stanie. Niedawno musiałem polaminować kabinę mojego jachtu bo ze sklejki 5-milimetrowej, z jakiej był zbudowany, zostały po wielu szlifowaniach chyba 3 milimetry. Mam jeszcze oryginalne, kadmowane ściągacze, prawie całe cynkowane olinowanie stałe także pochodzi z lat 70., ostatnio musiałem wymieć tylko wantę, bo stara już nie wytrzymała. W czasie pandemii zebrałem się i wyszlifowałem wnętrze jachtu od dziobu do śródokręcia i położyłem nowy lakier okrętowy. Mój jacht wygląda dokładnie tak, jak powstał ponad 40 lat temu, chociaż kilka lat temu koledzy z Jacht Klubu PTTK z Pszczyny ufundowali mi panel słoneczny. Skarżyli się, że nie ma ze mną kontaktu, a bateria mojego telefonu rozładowywała się i nie miałem jej gdzie naładować. Teraz słońce ładuje mi telefon i mam jeszcze LED-owa lampkę kabinową. To jedyne nowości. Muszę przyznać, że za kontaktami ze światem zewnętrznym nie tęskniłem, ale teraz, ze względu na wiek, uległem. W listopadzie kończę 74 lata, rodzina martwi się o mnie coraz bardziej. A ja nie zamierzam odpuszczać, jeszcze żegluję, codziennie uzupełniam zapiski w swoim żeglarskim pamiętniku, dbam o kondycję. Wielu moich rówieśników porusza się już z trudem, często nie mogą wejść na jacht, wielu z nich nie żegluje, choć czas spędzają na jachcie. Rosnącą troską jest dla mnie to, że nie bardzo będę miał komu przekazać mój jacht, kiedy już zejdę na ląd.

Posts Carousel