Z okazji premiery książki poświęconej postaci kapitana Andrzeja Rościszewskiego przypominamy dzisiaj wywiad, jakiego pan Kapitan udzielił w roku 2010 z okazji 40-lecia Nagrody Rejs Roku, której był pierwszym laureatem. Materiał opublikowano w miesięczniku „H2O” w 2010 roku.
Z Andrzejem Rościszewskim, laureatem pierwszej edycji nagrody „Rejs Roku” z roku 1970 rozmawia Marek Słodownik
MS- Andrzeju, czy jako zdobywca nagrody „Rejs Roku” w pierwszej edycji, czterdzieści lat temu, czujesz się postacią historyczną?
AR- Nie, ależ skąd. Ja wciąż jeszcze żegluję, staram się być aktywnym, w ogóle tamtego wyróżnienia nie traktuję w tych kategoriach.
– Słynąłeś przez lata, że pływasz w stałych szkieletowych składach personalnych. Czy to pozostało twoim zwyczajem?
– Zazwyczaj miałem dwie lub trzy osoby, z którymi dobrze się znałem i na których mogłem polegać. Lubiłem rejsy klubowe bo załogi dobrze się wówczas znały.
– Ile nazbierało się tych rejsów?
– Kilka lat temu PZŻ opracował ankietę, która starałem się wypełnić rzetelnie i policzyłem swoje rejsy. Uzbierało się 57 rejsów, z czego większość zagraniczna.
– Czy jest jakieś miejsce, do którego chętnie jeszcze byś powrócił?
– Takich miejsc jest bardzo wiele, ale dotarcie do wielu z nich wiąże się z uciążliwością długiej podróży a ja mam świadomość pewnych ograniczeń, które z wiekiem narastają.
Gdzie żeglowałeś ostatnio?
– W ubiegłym sezonie miałem okazję popłynąć do Albanii i Włoch popłynąłem także na drugi rejs do Kłajpedy. Albanią byłem wprost zauroczony. Ciekawy kraj, o wielkich perspektywach i jeszcze nie do końca odkryty. Wysokie góry ciągnące się wzdłuż kraju, bardzo malownicze, do tego wielkie jezioro pomiędzy nimi, całkiem niedaleko od wybrzeża. To wspaniały akwen, ogromne jezioro o wielkości mniej więcej trzech naszych Śniardw i niemal zupełnie puste. Ten kraj ma naprawdę wielkie perspektywy, ponieważ jest dobrze położony, ma wspaniałą przyrodę i jest tani. Albanią powinni się zainteresować polscy inwestorzy!
– A jak wygląda infrastruktura?
– Z pewnością pozostawia jeszcze wiele do życzenia, ale to się zmieni. Chorwacja jest bardzo droga, Czarnogóra w wyniku konfliktów politycznych w przeszłości jest nieco izolowana, Albania pozostaje ciekawą propozycją na przyszłość.
– Wróćmy do twojego żeglowania. Na współczesnych jachtach używasz instrumentów elektronicznych czy hołdujesz poczciwej astronawigacji?
– Nie bronię się przed nowinkami, ale wolę polegać na astronawigacji. Przepłynąłem kilkakrotnie Atlantyk Ocean Indyjski i prowadziłem zawsze nawigację osobiście. Zdarzyło mi się raz, że błąd GPS wynosił 3,5 Mm, w pewnych warunkach to może być rozstrzygające. Natomiast opowiadał mi mój kolega historię z angielskiego jachtu, na którym pływał po oceanie. Otóż tam na jachcie był autopilot, wachta była jednoosobowa. Na pokładzie w ogóle nie było sekstantu, był natomiast GPS, zapewne też drugi w zapasie. To pokazuje jak bardzo żeglarstwo się zmieniło. W tym roku na rejs zabieram także sekstant, prosili mnie o to członkowie załogi chcący poćwiczyć zapomnianą już nieco sztukę.
– Dokąd płyniesz w tym roku?
– To sześciotygodniowy rejs. Trasa wiedzie na Alandy, do Turku, a następnie chcę zawinąć do Tallina i na Łotwę. Ten rejs jest także okazją do spostrzeżenia jak bardzo żeglarstwo się zmienia. Otóż wymiana niemal całej załogi nastąpi w Turku, większość z ludzi nie może sobie bowiem pozwolić na dłuższy urlop.
– Lubisz pływać z młodymi załogami?
– Lubię, to bardzo ciekawa konfrontacja dla obu stron.
– Masz jakieś jachty, które darzysz szczególnym sentymentem?
– Bardzo lubię 140-tki, stalowe, solidne jachty, niezawodne i zdolne do dalekich rejsów. Pływałem prawie na wszystkich sześciu, nawet na Darze Opola, choć na nim akurat tylko w Jastarni podczas szkolenia. Nie żeglowałem tylko na Otago. Bardzo lubiłem Jana z Kolna, chyba najszybszy jacht z tej serii, nieco przebudowany, z dużym trójkątem przednim, który potrafił kiedyś przepłynąć 225 Mm w ciągu doby. Ale najwięcej żeglowałem na Josephie Conradzie oraz Śmiałym i Jurandzie z Trzebieży, za rejs na tym pierwszy otrzymałem nagrodę równo czterdzieści lat temu. Inne jachty, które lubię to Opale, drewniane jachty z nieistniejącej stoczni w Gdańsku. Wspaniałe jednostki, bardzo eleganckie, które zawsze za granicą budziły zaciekawienie wśród tamtejszych żeglarzy. No i oczywiście lubię bardzo Zaruskiego, jacht trudny w żegludze, ale dla mnie szczególny.
– Na nim w 1975 pożeglowałeś z Klubem Żeglarskim Pałacu Młodzieży w Warszawie na Spitsbergen. Jako członek tego klubu też chciałem popłynąć, ale byłem za młody i nie miałem nawet , z tego samego powodu, stopnia sternika jachtowego.
– To był bardzo ciekawy rejs. Już jesienią zorganizowaliśmy kwalifikacje na morzu połączone z roztaklowaniem jachtu aby młodzież dobrze go poznała. Przez zimę szkoliliśmy żeglarzy przygotowując ich do trudnej dwumiesięcznej wyprawy. Sam rejs był dla młodych ludzi bardzo atrakcyjny, dopłynęliśmy do Spitsbergenu, byliśmy na Wyspie Niedźwiedziej, w Horsundzie w bazie Polskiej Akademii Nauk i na wyspie Moffen, dziś niedostępnej z powodu ustanowienia tam rezerwatu przyrody.
– Przed laty z wielkim upodobaniem żeglowałeś na wody północy. Co cię ciągnęło w tamte rejony?
– Na północnych wodach byłem wiele razy, to miejsce szczególne. W pamięci utkwiło mi kilka rejsów. Na pierwszym Opalu pożeglowaliśmy w 6 osób, to był bardzo trudny rejs. Pamiętam także wyprawę na Śmiałym, za którą dostałem nagrodę „Rejs Roku”. W jednym z rejsów złamałem na wodach północy maszt, także na Śmiałym. Dopłynęliśmy do Trzebieży z bardzo daleka. To było pouczające doświadczenie, przed awarią pokonywaliśmy około 120 Mm na dobę, na takielunku awaryjnym udawało nam się zrobić najwyżej 30 Mm. Do tego dewiacja kompasu wynosiła około 60 stopni, tak bardzo zmieniło się pole magnetyczne na jachcie bez stalowego olinowania stałego grotmasztu.
– Przez lata zajmowałeś się wypadkami morskimi i ubezpieczeniami. Byłeś także delegatem PZŻ w Izbie Morskiej
– Tak, byłem szefem komisji PZŻ ds. Ubezpieczeń i Wypadków Morskich. I rzeczywiście często występowałem jako przedstawiciel PZŻ w Izbach Morskich. Opiniowaliśmy każdy wypadek czy awarię jachtu. Plonem tej pracy był cykl artykułów na temat wypadków polskich jachtów oraz książka „Bezpowrotne rejsy”. Plonem moich północnych wypraw były dwa wydania książki „Północne rejsy”
– Jak sądzisz, czy wraz ze wzrostem liczby rejsów będących konsekwencją liberalizacji przepisów morskich liczba wypadków rośnie?
– Nie mam takich danych bo nie prowadzi się ewidencji wypadków w PZŻ. Obawiam się jednak, że liczba tych zdarzeń rośnie i może któregoś roku dojść do takiej tragedii jaka miała miejsce podczas regat Fastnet w 1979 roku czy na Mazurach. Wówczas było przecież widać, że idzie szkwał, nie był on zaskoczeniem, mimo to zginęło kilkanaście osób.
– Jak z perspektywy lat oceniasz poziom wyszkolenia żeglarzy polskich?
– Przed laty był bardzo wysoki, na co składało się wiele przyczyn. Teraz z pewnością się obniżył, co również nie jest takie oczywiste w diagnozie bowiem liczne i trudne rejsy świadczą o zachowaniu wysokiego poziomu wiedzy i umiejętności żeglarskich.
. Kiedy przed laty dostałem propozycję prowadzenia włoskiego żaglowca przez Atlantyk, armator statku wysłał kopię moich dokumentów żeglarskich do Lloyda. Stamtąd przyszła opinia, że można bezpiecznie powierzyć mi do prowadzenia ten żaglowiec. To było najlepsze potwierdzenie kompetencji polskiego żeglarza.
– A jak wyglądała twoja droga na morze?
– Moja droga na morze była długa. W Państwowym Centrum Wychowania Morskiego pływaliśmy w Łebie na wiosłowo-żaglowych Barkasach, od tamtego czasu datuje się moja sympatia dla dużych jachtów oraz jachtów dwumasztowych, także Dezet. Dziś ta droga wiedzie bardzo na skróty, to kolejny znak czasu.
– Andrzeju, bardzo dziękuję za interesującą rozmowę, życzę ci wielu jeszcze lat aktywnaości zawodowej i żeglarskiej
– Dziękuję.