88 lat temu, 1 marca 1937 roku, „Dar Pomorza” opłynął Przylądek Horn w wokółziemskim rejsie. Był pierwszą jednostką pod polską banderą, która tego dokonała.
W życiu każdego kapitana i jego statku dwa dokonania są szczególnie ważne: opłynięcie świata i pokonanie Przylądka Horn. Konstanty Maciejewicz na „Darze Pomorza” świat opłynął w latach 1934-1937, teraz chciał zdobyć drugi żeglarski szczyt.
15 września 1936 roku z Gdyni w daleki rejs wypłynęła Biała Fregata z 20 członkami załogi stałej, 6 instruktorami i 63 uczniami. Rejs przebiegał bez poważnych problemów, choć statek miał opóźnienie. Pierwszym portem był St. Thomas na Karaibach, a następnie „Dar” pożeglował do Kanału Panamskiego. Na Galapagos załoga miała chwilę wytchnienia, ale później szybko wróciła do stałego rytmu wacht. Na Tahiti wypoczynku już nie było, czas postoju wypełniało intensywne szkolenie żeglarskie i szalupowe.
Kiedy ruszyli w stronę Hornu, równolegle do służby załoga przygotowywała statek na spotkanie z oceanem szczególnie groźnym w tym rejonie. Statek nękany był początkowo przez pasmo ciszy, ale schodząc w ryczące czterdziestki coraz częściej napotykał silne wiatry. Załoga sposobiła się na najgorsze, na pokładzie dawało się wyczuć niepokój. O przygotowaniach komendant pisał na łamach prasy:
Główną naszą troską było zabezpieczyć statek przed utratą sterowności, w razie zaś wdarcia się fali – przed utratą ludzi i inwentarza od zmycia za burtę. Przygotowaliśmy grube, długie liny, które wypuszczone z rufy, miały zmniejszyć ewentualność zepchnięcia statku w bruzdę fal. Przenieśliśmy posterunek sterowy bliżej śródokręcia zabezpieczając sterników i samo urządzenie dla sterowania od bezpośredniego zetknięcia się z wałem wodnym. Szalupy zostały również zamocowane, nad nadburciem zaś przeciągnięta została prowizoryczna siatka z lin okrętowych, zabezpieczając w ten sposób ludzi od wyniesienia wraz z falą za burtę. Żagle i liny zostały zamienione na najnowsze i najmocniejsze.[1]

Z każdym dniem było już tylko gorzej, a wśród załogi rosło zaniepokojenie. Wszyscy jednak chcieli zobaczyć legendarny przylądek. Komendant wspominał kulminacyjny moment rejsu: (pisownia oryginalna):
Tymczasem, podchodząc do przylądka Hoorn, mieliśmy już mocny, pomyślny wiatr, który marynarze nazywają pół-sztormem. Jednocześnie barometr stale opadał […] W dniu 28 lutego po południu zobaczyliśmy nieco z lewej strony grupę wysp. Były to wyspy Diego Ramirez, leżące 40 mil na południo-zachód od właściwego przylądka Hoorn. Mamy je wreszcie. Widać niegościnne brzegi. Wprost z wody piętrzą się niegościnne skały. […] W noc na 1 marca przychodzi sztorm, lecz wiatr wieje od lądu, dużej fali nie ma. Przylądek Hoorn przechodziliśmy w dość znacznej odległości, tak, że tylko dobrą lornetką mogliśmy odróżnić go od szeregu innych skał, leżących na tle gór pobliskiego lądu.[2]

W podsumowaniu Konstanty Maciejewicz podkreślił, że wyprawa udała się, jej cele zostały zrealizowane, a statek bezpiecznie powrócił do domu.
Właściwie można śmiało powiedzieć, że ostatnia podróż „Daru Pomorza” miała przebieg pomyślny ze względu na brak chwil niebezpiecznych dla statku i obsady statku, bo niestety, dla żaglowca dziś cisze są groźniejsze niemal od burz.[3]
Przez 36 lat żadna polska jednostka żaglowa nie opłynęła Przylądka, ale w początku roku 1973 dokonały tego aż trzy jachty.

- Krzysztof Baranowski na „Polonezie” podczas wokółziemskiego rejsu dotarł do Hornu 23 lutego. Żeglował samotnie, a pod kątem tego etapu dokonał istotnych zmian na jachcie demontując bezanmaszt i zabudowując kokpit. Przedłużony rumpel pozwalał na sterowanie bez wychodzenia z kabiny.
- Aleksander Kaszowski na „Eurosie” dowodził 7-osobową załogą, która z Polski do Valparaiso dotarła na pokładzie statku. Rejs zaczął się w tym porcie, a kolejnym było Buenos Aires. Na Hornie byli 27 lutego.
- Tomasz Zydler dowodził 5-osobową załogą „Konstantego Maciejewicza” złożoną z bardzo młodych ludzi, głównie studentów w rejsie dookoła Ameryki Południowej. Żeglowali ze wschodu na zachód i Przylądek opłynęli 26 marca.
Tak uwiecznili ten moment w swoich wspomnieniach. Eugeniusz Moczydłowski pisze:
[…] w odległości kilku mil od wyspy Deceit ukazuje się nad jej górami czarny palec. To jest On! Najsłynniejszy z przylądków, surowy egzaminator żeglarzy i statków – Przylądek Nieprzejednany. We mnie wszystko się gotuje. Niewielu oglądało Go z tak bliska! Przechodzimy między skałami Deceit, jak przez bramę Jego królestwa. Pionowa ściana coraz bliżej. Wyciągamy spod koców aparaty, trzaskają migawki, gęby już uśmiechnięte – napięcie powoli ustępuje.[4]
Leszek Kosek na kartach książki wspomina:
Siny, spiczasty pagórek wyłania się tam, gdzie go oczekiwano. Na jachcie wybucha radosne podniecenie.[5]
Jerzy Jaszczuk wspomina:
W odległości 2-3 mil stajemy się powoli „caphornerami”. Następuje szał robienia zdjęć. Najbardziej popularne są portrety a la Chay Blyth. Robimy oczywiście także tradycyjne, grupowe zdjęcie z kołem ratunkowym. O godzinie 1730 trawersujemy przylądek w odległości niecałej mili. Idziemy jak najbliżej, aby tylko ominąć kamienie wystające z wody u stóp wyspy. Locja twierdzi, że Horn nie robi przypisywanego mu zazwyczaj, groźnego wrażenia. Na mnie zrobił![6]
[1] Maciejewicz, Konstanty. „Przez Cape Hoorn” . Morze, 7/1937, str. 18-19
[2] tamże
[3] tamże
[4] Moczydłowski, Eugeniusz. Pod żaglami i na cumach. Warszawa : KAW, 1979.
[5] Kosek, Leszek. Ze wschodu na zachód wokół Hornu. Gdańsk : Wyd. Morskie, 1976.
[6] Jaszczuk, Jerzy. „Ze wschodu na zachód cz. 2”. Żagle i Jachting Motorowy, 3/1974, str. 8