Dziś ruszamy w rejs barką po Kanale du Midi, jednym z najstarszych kanałów we Francji, który stał się atrakcją turystyczną na skalę europejską.
Po 2,5-godzinnym locie z Warszawy lądujemy na paryskim lotnisku Charlesa de Gaulla, zabieramy bagaże i przenosimy się na sąsiedni dworzec TGV. Przed nami 4-godzinna podróż pociągiem, na którą czekamy bez niepokoju. Kiedy wsiadamy, mamy poczucie, że wciąż siedzimy w samolocie. Cisza, komfort i ogromna prędkość, Ponad 700-kilometrowy dystans pokonujemy w zaledwie 4 godziny. Wieczorem lokujemy się w hotelu w centrum Montpellier. Nasza przygoda właśnie się zaczyna…
Pomysł rejs na barce po kanałach Francji świtał mi w głowie już od dawna, ale dopiero teraz można było ten plan zrealizować. Moim kompanem jest Filip, dziennikarz z Warszawy, na miejscu oczekuje nas przewodnik, który będzie pełnił także rolę „kierowcy” jachtu oraz kuka. Rano ruszamy wynajętym samochodem do Beziers i F, by poznać na miejscu prawdziwe cudo inżynierii wodnej, wielostopniowe śluzy z końca XVII wieku. Kiedy docieramy na miejsce, właśnie trwa śluzowanie kilku barek. Aż dziw bierze, że po ponad 300 latach maszyny wciąż działają. Posuwamy się w górę wraz z kolejnymi skokami jachtów, robimy zdjęcia i jedziemy zwiedzać miasto. Wspaniała katedra położona na wzgórzu połączona z przedmieściami mostem zbudowanym na fundamentach przeprawy z czasów rzymskich, widok zniewalający swym klimatem. Kiedy docieramy do katedry bez oporów wspinamy się na jej wieżę, co jest okupione dużym wysiłkiem, ale na górze wiemy już, że było warto.
Wreszcie na pokładzie
Ruszamy do Homps, aby wreszcie wejść na barkę. Okazuje się, że we trójkę będziemy pływać na jachcie Caprice o długości ponad 10 metrów. Dwie dwuosobowe kabiny z łazienkami, ogromny salon z kanapami i rozkładanym stołem, kabina sternika z zegarami, do tego zdublowanie stanowiska sternika na flybridge’u, z daleka jacht wygląda jak potężny motorowiec, wysokie burty, dużo przeszkleń, pełny komfort i wygoda. Duży silnik znajduje się na rufie, dzięki czemu jacht ma krótki wał, nie mamy sterów strumieniowych, Olivier wyjaśnia nam, że te udogodnienia stosuje się na jachtach powyżej 12 metrów, na mniejszych nie są potrzebne. Poznajemy wszystkie tajniki obsługi jachtu, instruktaż trwa około 40 minut, a ponieważ prowadzony jest w języku francuskim, rozumiem z niego bardzo niewiele. Olivier twierdzi, że zrozumiał wszystko, ale bosman nie powiedział mu ani słowa na temat manewrowania.
Następny dzień zaczynamy od awizowanego wcześniej szkolenia w manewrówce. Bosman pokazuje jak odpalać potężnego diesla, jeszcze raz mówi o tablicy elektrycznej, oddajemy cumy i … w drogę. Po drodze do pierwszej śluzy cierpliwie tłumaczy jak należy sterować i pracować cumami. Po kilkunastu minutach, przed śluzą, zabiera swój rower i odjeżdża przypominając załodze, że na barce najważniejsze jest przewidywanie. Miny mamy chyba nietęgie, bo uspokaja nas i pociesza, że damy radę. Pierwsze śluzowanie pokazuje, że mamy szanse w nierównej walce z żywiołem, trzeba tylko zachować zimną krew i zapanować nad cumami. Olivier mówi, że nogi trzęsą mu się jak galareta, ale nie daje po sobie poznać, że coś nie gra. Mówi, że dwa miesiące temu zdobył prawo jazdy na autobusy, a na jachcie steruje po raz pierwszy. Może doświadczenie kierowcy autokaru będzie pomocne, konstatujemy z nadzieją i po prześluzowaniu się przez pierwszą śluzę ruszamy dalej.
W planach mamy spokojną żeglugę, bez bicia rekordów i wyczynów na motorku. Kilka godzin i postój, zwiedzanie okolicy na rowerach, które mamy na pokładzie. Na razie rozkoszujemy się wielkością naszej łajby i prostą drogą w kanale. Kolejna śluza już nie budzi takich emocji, za nią czujemy, że sytuacja jest opanowana. Na kanale ruch duży mimo, że sezon zbliża się do końca. Towarzystwo na innych barkach wielce międzynarodowe, są Skandynawowie, Anglicy, Niemcy, Szwajcarzy, Amerykanie, Hiszpanie, a nawet Australijczycy i mieszkańcy RPA. Wszyscy pozdrawiają się jak starzy znajomi, są wobec siebie mili i grzeczni, coś jak na naszych Mazurach w latach siedemdziesiątych.
Olivier wreszcie wyluzował, czuje się za sterami już pewnie, terasz koncentruje się na przekazywaniu nam informacji na temat kanału. Jest skarbnicą wiedzy, zna temat doskonale i ma aktówkę pełną materiałów. Mówi szybko i dużo, ale słuchamy go z wielką uwagą. Steru nie chce oddać pomny ostrzeżeń bosmana, że na niego wystawiona jest polisa. Po trzech godzinach mało uporczywej żeglugi docieramy do Angers. Cumujemy w porcie z pełnymi wygodami dla barek, ładujemy akumulatory by zapewnić sobie prysznic wieczorem, bierzemy rowery i ruszamy w miasto. Jest wczesne popołudnie, ale wszystko już pozamykane. Jedziemy więc po mieście, które wydaje się wymarłe, wszystkie drogi prowadzą jednak do kanału. Bierzemy rowery i jedziemy wzdłuż kanału w poszukiwaniu ciekawych tematów do zdjęć. Na ścieżce gruntowej ciągnącej się równolegle do kanału pełno jest rowerzystów i to w bardzo różnym wieku. Pojedynczy turyści, ale też grupki kolarzy-amatorów w spacerowym tempie eksplorują ciekawe szlaki leżące pomiędzy wodą a winnicami. To ciekawy sposób poznawania Langwedocji, nic zatem dziwnego, że jego popularność rośnie z roku na rok. Miłośnicy rowerów mają swoje mapy, przewodniki, są nawet specjalne gadżety dedykowane właśnie im. My na tle barwnej kawalkady wyróżniamy się dość mało skomplikowanymi rowerami i brakiem kasków. Jadąc wzdłuż kanału także mamy jednak wrażenie, że wokół są sami znajomi. Serdeczność przypadkowych ludzi jest wręcz onieśmielająca.
Wieczorem kolacja w lokalnej restauracji, dania kuchni regionalnej, atmosfera fantastyczna, kuchnia podobnie. Nie decydujemy się na żabie udka i lokalne przysmaki, stawiamy na typowe dania miejscowej kuchni, dla nas one wydają się bezpieczne. Przestawiamy barkę z portu na kanał, postój kosztuje 20 euro za noc, na kanale jest bezpłatny. Zasypiamy twardo niemal od razu.
Rano budzi nas bębnienie deszczu o dach kabiny. Trudno, trzeba ruszać po śniadaniu. Kiedy zabieramy się do cum, przestaje padać, choć zachmurzenie nie maleje. Ruszamy jednak bo musimy dotrzeć przed wieczorem do Le Somail. Dystans nie jest długi, ale po drodze mamy kilka innych atrakcji w postaci degustacji wina czy niewielkiego miasteczka Roubia malowniczo położonego nad kanałem. Z planu definitywnie wypada nam Narbonne, szkoda.
Ruszamy bez entuzjazmu, bo pogoda nie sprzyja fotografowaniu. Jest szaro i smutno, ale na trasie ruch wcale nie jest mniejszy. Spokojnie połykamy kolejne kilometry. Na górny pokład wnosimy przekąski i napoje, nie trzeba będzie wspinać się po niewygodnych stopniach. Pierwszy przystanek to Roubia, niewielkie miasteczko, w którym musimy zrobić zakupy. Cumujemy na jajeczko do niewielkiego pomostu w kanale, Olivier jest dumny z siebie, a my z niego. Ruszamy w wąskie uliczki, pomimo, że dochodzi południe, w mieście panują pustki. Idziemy w poszukiwaniu centrum, ale zanim je znaleźliśmy, okazało się, że pozostało za nami. Zachodzimy do lokalnego producenta wina by obejrzeć proces produkcji trunku. Chateau Pique-Perlou, ta nazwa nie mówi nam nic, tym chętniej przekraczamy stalową kutą bramę. Pomimo, że zjawiamy się bez zapowiedzi, jesteśmy ciepło przyjęci. Olivier krótko nas przedstawia, potem śledzimy kolejne etapy procesu technologicznego. Skrzętnie notujemy podawane informacje. Niewielka fabryczka prowadzona przez małżeństwo w średnim wieku wytwarza ponad 135 tysięcy butelek rocznie. Zbytem zajmują się sami, mają wieloletnie kontrakty z odbiorcami nie tylko w Europie i dużo starań wkładają w powiększanie kręgu odbiorców. Stąd też coroczny udział w wybranych imprezach targowych i konkursach winiarskich, nie stronią również od promocji swoich produktów podczas wielkich wystaw w Paryżu.
Degustujemy wina, jest doskonałe, ale czas nagli, musimy ruszać dalej. Odpalamy motorek w naszej barce i płyniemy w stronę Le Somail. Po drodze nie ma już śluz, na pokładzie rozprzężenie. Płyniemy stałą prędkością, od czasu do czasu wyprzedzają nas załogi, którym widać bardziej się spieszy. Mijamy zamek Paraza, okazałe gmaszysko na wysokiej skarpie. Hamujemy tak, że zastawa leci nam do przodu. Jednak stajemy na postój i obiad. Olivier, nasz przewodnik, wysyła nas na zwiedzanie, sam obiecuje wystawy obiad. Kręcimy się po ogrodach, ale nie ma tu żywego ducha. Wreszcie znajdujemy furtkę na dziedziniec, i wnet z pałacu wychodzi młody człowiek z zestawem kieliszków ręku. Proponuje degustację produktów miejscowej winnicy, nie odmawiamy. Kiedy George snuje opowieść przeplataną degustacją, rozglądamy się po ogromnej hali, niegdyś stajni. To prawdziwa fabryka wina. Kilkanaście kadzi, z której każda może pomieścić ponad sto tysięcy litrów wina, proces kontrolowany komputerowo, ale wciąż najwyżej ceni się tu nos kipera. Zwiedzamy zaimprowizowaną wystawę dawnych narzędzi winiarskich i znowu w drogę.
Po obiedzie zapada decyzja, że startujemy natychmiast, bo musimy zdążyć do Le Somail. Płyniemy nie nadwerężając naszego silnika, spokojnie, w rytm innych jednostek na szlaku. Bez przystanków docieramy do celu przed wieczorem. Tutaj podziwiamy wspaniały antykwariat, chlubę miasteczka, w którym odnajdujemy także polskie książki. Deszcz nieco przeszkadza w eksploracji, ale w planach mamy kolację w miejscowej restauracji. Wyborne menu i doskonałe wino sprawia, że nie mamy już ochoty na zwiedzanie miasta nocą. Idziemy więc spać by jutro wstać możliwie wcześnie.
Kiedy wstajemy, na dworze jest jeszcze szaro. Zbieramy się i ruszamy błyskawicznie, chcemy jak najszybciej znaleźć się ponownie w Homps i samochodem skoczyć do Carcasonne. Musimy płynąć dużo szybciej niż dzień wcześniej, chyba nieco zbyt szybko jak na tutejsze warunki. Czas jednak nagli, aby zdążyć obejrzeć średniowieczne Carcasonne, musimy być o drugiej w naszej bazie. To realne, ale wymaga reżimu na pokładzie i utrzymania stałej prędkości na wysokim poziomie. Teraz to my wyprzedzamy innych, nie zatrzymujemy się po drodze i gnamy do przodu. Kiedy wydaje się, że zdołamy osiągnąć cel w założonym czasie, stajemy przed ostatnią śluzą, położoną zaledwie pól kilometra od miasta. Śluza jest zamknięta z powodu obiadu obsługi. Olivier udaje się na negocjacje, ich porażka oznaczać będzie, że spędzimy w szczerym polu kolejną godzinę. Kiedy wraca, okazuje suię, że jednak nie da rady się prześluzować. Obiad to obiad, pani śluzowa nic na to nie poradzi. Siadamy i my do posiłku, sprzątamy nieco nasz statek i kiedy mija godzina przerwy obiadowej, stoimy przed wrotami z cumami w rękach. Po minięciu ostatniej przeszkody wracamy do bazy, tłok jest niemiłosierny, trudno będzie znaleźć miejsce. Olivier parkuje tyłem w szczelinę niewiele większą od szerokości naszej barki, wykonuje manewr tak perfekcyjnie, że aż sam nie może uwierzyć. Wsiadamy w samochód i pędzimy do Carcasonne. To średniowieczne miasto otoczone murami, największy w Europie średniowieczny kompleks tego typu. Chodzimy w tłumie turystów, miesza się wielojęzyczny gwar, nie da rady zobaczyć wszystkiego, to robota na dwa dni. Poznajemy dawną katedrę, obchodzimy mury obronne, przewodniczka sypie datami i faktami jak z rękawa, robimy zdjęcia w bramie imienia Kevina Costnera, to tutaj bowiem rozgrywały się sceny filmu „Robin Hood” z jego udziałem i w tej bramie pojawiał się w filmie kilkakrotnie.
Po czterech godzinach eksploracji mamy już dosyć, nogi odmawiają posłuszeństwa. Jedziemy jeszcze na wzgórze poza miasto aby sfotografować kompleks z najbardziej dogodnego miejsca. Z winnicy widok jest doskonały, miasto wygląda jak scenografia do filmu. Wracamy do samochodu, a później już prosto do Homps na barkę. Nazajutrz rano spakowani czekamy na naszego pilota, który zawiezie nas do Montpellier na dworzec TGV. Wieczorem będziemy już w domu.