100 lat temu, 6 maja 1924 roku, we Lwowie urodził się Stanisław Cisek, zm. 14.06.2007 we Wrocławiu, jedna z najbardziej niezwykłych postaci poilkiego żeglarstwa.
Urodził się we Lwowie, gdzie przeżył okupację sowiecką i niemiecką. Wkrótce po wybuchu II Wojny Światowej zmuszony był przerwać naukę w gimnazjum, ponieważ po tym, jak jego ojciec zginął w bombardowaniu, spadł na niego obowiązek utrzymywania rodziny. Po wkroczeniu Niemców i powstaniu Armii Krajowej wraz z braćmi zaangażował się w działalność w Narodowej Organizacji Wojskowej i Szkole Podchorążych. Życie Stanisława Ciska toczyło się od jednej akcji bojowej do drugiej. W kwietniu 1944 przeszedł do partyzantki i walczył w niej do końca wojny, w momencie jej zakończenia służył w stopniu plutonowego podchorążego. Za swe zasługi otrzymał Krzyż Walecznych. Po wojnie wyjechał na Dolny Śląsk i jako były AK-owiec musiał wciąż się ukrywać, by uniknąć aresztowania przez UB. Następnie z powodzeniem kierował gospodarstwem rolnym pod Zgorzelcem, choć, jak przyznawał, na początku nie umiał rozróżnić pszenicy od żyta. Przeniósł się potem do Gliwic, gdzie skończył studia Politechnice Śląskiej na wydziale budowlanym. W 1958 roku zdecydował się kupić w Gdyni nowy, pełnomorski jacht. Krok ten podjął w wyniku fascynacji morzem, która zrodziła się w nim pod wpływem opowieści kolegi z gimnazjum, Bogumiła Pierożka. Jacht Stanisława Ciska nosił nazwę „Narcyz”, miał długość 6,5 metra, szerokość 2,05 m, wyporność wynosiła mniej niż 1,5 tony, niósł 18 m2 żagla. Po kupnie jachtu Stanisław Cisek rozpoczął szkolenie żeglarskie, zdobywając kolejne stopnie, co umożliwiło mu pływanie z dzieckiem po Zalewie Wiślanym i Zatoce Gdańskiej. W 1971 r. zdał egzaminy kapitańskie i otrzymał patent jachtowego kapitana żeglugi bałtyckiej. W 1972 r. rozpoczął przygodę swojego życia, pełny perypetii rejs niewielkim jachtem „Narcyz” do Ameryki Południowej. Wyruszył ze Świnoujścia 27 sierpnia 1972, mając świadomość faktu, że przekracza wiele przepisów Polskiego Związku Żeglarskiego. Jako kapitan bałtycki miał bowiem ograniczony zakres pływania, jacht również miał kartę bezpieczeństwa zezwalającą na jedynie na żeglugę przybrzeżną, czyli nie dalej niż 20 mil morskich od brzegu. Wyruszył całkiem prywatnie, samodzielnie przygotowując wyprawę, nie korzystał z pomocy sponsorów, nie miał też żadnego wsparcia instytucjonalnego. Pytany, co skłoniło go do rozpoczęcia wyprawy, nie potrafił dać jednoznacznej odpowiedzi. -To prozaiczna sprawa. Ot, zachciało mi się i tyle. – mówił. Podróż na pewno nie wynikała z chęci sprawdzenia się, gdyż, jak twierdził, sprawdził się już wcześniej, podczas wojny. Dzięki podróży mógł przede wszystkim wyjechać za granicę i poznać świat. Podczas wyprawy nie zabrakło przygód i dramatycznych momentów. Na Morzu Północnym Stanisław Cisek doznał urazu ręki, nie był w stanie postawić żagli a silnik się zatarł. Zmusiło go to do wezwania pomocy. Został przyholowany do Dover, gdzie czekała już na niego karetka. Gdy trafił do szpitala, okazało się, że miał zerwane ścięgna i pękniętą kość. Gdy tylko opuścił szpital, czyli po dziesięciu dniach, musiał niezwłocznie opuścić port z powodu braku wizy. Dotarł do Calais i po dwumiesięcznej kuracji zaopatrzony w mapę samochodową kanałami ruszył na Morze Śródziemne. W tej części podróży towarzyszył mu Marcin Sznajder, inżynier elektronik i płetwonurek z Warszawy, którego spotkał w Calais. Przeprawa kanałami odbywała się w spartańskich warunkach. Żeglarzom brakowało niemal wszystkiego: pieniędzy, żywności i gazu w butlach. Kanały były częściowo zamarznięte (był już grudzień), w nocy temperatura spadała do -10 stopni. Był to najtrudniejszy etap rejsu. W śluzach, których pokonano 253, trzeba było rozmrażać liny mocząc je w wodzie. 16 I 1973 „Narcyz” dotarł na Morze Śródziemne, temperaturę +5 stopni żeglarze odczuwali jako upał. W ciągu 47 dni Marcin Sznajder stracił 23 kilogramy. Kolejne etapy podróży prowadziły przez Algierię (skąd do Polski wrócił Marcin Sznajder), Casablankę i Las Palmas do Bridgetown na Barbados. W Las Palmas spotkały się aż trzy polskie jachty: harcerski „Odkrywca”, „Maria” Ludomira Mączki, na której przygotowywał się do przejścia przez Atlantyk z Wojciechem Jakobsonem i „Narcyz”. Czterdziestodniowy przelot przez Atlantyk odbył się bez problemów, mimo niewielkiej wielkości „Narcyza”. Jego kapitan przez wszystkie noce spał, a jacht niemal cały czas był sterowany samosterem. Jedyną przerwą w pracy tego urządzenia była awaria, powstała prawdopodobnie w wyniku kontaktu z delfinem, płetwy samosteru. Po trzech dniach ręcznego sterowania udało się jednak Ciskowi skonstruować urządzenie, które przenosiło ruchy statecznika bezpośrednio na rumpel. Dni mijały na nawigowaniu, wypełnianiu dziennika jachtowego, spotkaniach z rekinami, delfinami i latającymi rybami. Upał sprawiał, że najdogodniejszą porą do przyrządzania i spożywania posiłków były noce. Po zakotwiczeniu na Barbados, 1.02.1974, Stanisław Cisek został przywitany przez Anglika z sąsiedniego jachtu butelką zimnego piwa. Wspomina, że nigdy przedtem ani potem tak dobrze mu nie smakowało. Na lądzie wydał ostatnie pieniądze na telegram do Polski. Wysłana do żony depesza była zresztą wyjątkowo lakoniczna, brzmiała „Barbados okay!”, razem z podpisem zamykała się w trzech słowach. W celu podreperowania budżetu przez dwa tygodnie pracował na amerykańskim jachcie „Cecilia”. Miał zamiar sprzedać jacht i wrócić samolotem do Polski, nie znalazł jednak kupca. Popłynął więc do Wenezueli przez Grenadyny i Trynidad. W La Guaira spotkał polski statek „Wyspiański”, jednak jego kapitan nie był zbyt chętny, by wziąć na pokład pasażera. Dzięki staraniom kolegów z wrocławskiego AZS-u cztery godziny przed odpłynięciem statku przyszedł teleks ze zgodą na zabranie go wraz z jachtem do kraju. W Gdyni Stanisława Ciska oczekiwały tylko dwie osoby: żona i Stanisław Teliga, brat Leonida. Prasa milczała na temat rejsu, władze PZŻ stanęły przed dylematem, czy ukarać czy nagrodzić kapitana za daleki rejs, w którym przekroczył swe formalne uprawnienia. W końcu podjęto przychylną decyzję, Cisek został wyróżniony w corocznym konkursie na rejs roku organizowanym przez „Głos Wybrzeża”, uhonorowano go też Złotą Odznaką Zasłużonego Działacza Żeglarstwa Polskiego, niemniej przez wiele lat PZŻ unikał wspominania jego dokonań. Stanisław Cisek był człowiekiem bardzo skromnym, niechętnie udzielał wywiadów stronił od rozgłosu. Przez wiele lat pozostawał niemalże w zapomnieniu, mimo, że jego wyczyn był jednym z bardziej znaczących w dziejach polskiego żeglarstwa.
foto. wikipedio.org/ domena publiczna