21 lat temu, 10 sierpnia 2002 roku, wystartowała I edycja Mistrzostw Polski w klasie DZ.
16 załóg ścigało się przez 24 godziny na wodach północnych Mazur z bazą w ośrodku Almatur w Giżycku. Pomysłodawcą imprezy jest red. Marek Słodownik, którego wspomnienia prezentujemy poniżej.
Wczesną wiosną 2002 roku PZŻ ogłosił, że znosi obowiązek egzaminowania na jachtach dwumasztowych. W praktyce oznaczało to wyrok na jachty klasy DZ, najstarszej w naszym kraju klasy jachtów, której początki sięgają przełomu wieków XIX i XX. Skoro zniesiono obowiązek to wielu dotychczasowych armatorów przestało troszczyć się o jachty tej klasy, ponieważ zwyczajnie przestawały być one potrzebne. Będące na ogół w złym stanie technicznym, przez lata uważane za trudne w żegludze i kojarzące się z koniecznością szybkiego klepania komend oraz uciążliwością przeprowadzenia szkolenia szalupowego powoli odchodziły do lamusa.
Równocześnie także przestały obowiązywać przepisy zakazujące uprawiania żeglugi po śródlądowych drogach wodnych w porze nocnej, a nowych regulacji jeszcze nie było, powstała zatem luka w przepisach. Wpadłem wówczas na pomysł zorganizowania regat Dezet w formule long distance, taka bowiem wydawała mi się optymalna dla dużych jachtów z wieloma osobami na pokładach. Budziła początkowo pewne opory, ostatecznie jednak została przez środowisko zaakceptowana.
Geneza niecodziennych regat
Pod koniec lat 70-tych byłem młodym sternikiem jachtowym w Klubie Żeglarskim Pałacu Młodzieży w Warszawie. Co roku jeździłem na wędrowne obozy żeglarskie organizowane według tradycyjnego klucza; pobudka, śniadanie na jachcie, apel, zwijanie obozowiska, żeglowanie, przerwa na gotowanie obiadu, znowu żeglowanie i rozbijanie obozowiska zakończone kolacją i ogniskiem. Ale w roku 1978 ówczesny instruktor, Andrzej Dobosz, miał za zadanie zabranie z portu macierzystego ośrodka w Pieczarkach wszystkich jachtów na obóz aby uwolnić marinę pod regaty młodzieżowe.
Zaproponował wędrowny obóz na Dezetach, co nie wszystkim przypadło do gustu. –Wędrówka na Dezetach? Niewygodny jacht, duża liczba załogi, kłopotliwe składanie masztów i w ogóle mnóstwo trudności, to zdanie sceptyków. – Coś nowego, dobra szkoła przed sierpniowymi egzaminami na sternika w Trzebieży, wreszcie coś interesującego, bo łamiącego utarte schematy, to zdanie entuzjastów. Zebrano odpowiednią grupę ludzi w wieku przedmaturalnym i ruszyliśmy. Założenia obozu były ze wszech miar nietypowe. Zerwano z tradycyjnym porządkiem dnia, Andrzej zaproponował żeglowane non-stop przez całe Mazury. Pierwszy etap, z Pieczarek na jezioro Seksty, trwał dwie i pól doby i był znakomitą szkołą żeglowania dla załóg szybko adaptujących się do nowych reguł gry. Obóz szybko zyskał miano „desantu”, a jego formuła została bez zastrzeżeń zaakceptowana przez wszystkich. Długie przeloty, konieczność radzenia sobie samemu w każdych warunkach bez asysty motorówki i silnika przyczepnego, nauka topografii szlaku Wielkich Jezior Mazurskich to największe atuty. Nikt nie chciał być ostatni, nieoficjalne regaty trwały cały czas, a stawką było dobre imię. Rok później na podobny obóz zgłosiło się tak wielu chętnych, że popłynęły już trzy jachty i wówczas bardzo często rozmawialiśmy na pokładach o regatach Dezet rozgrywanych w tej formule. -Byłoby świetnie, gdyby tak załóg było pięć, może sześć, byłaby wówczas super akcja, marzyliśmy. Później towarzystwo rozpierzchło się po świecie, a pomysł regat gdzieś zawisł w powietrzu. Nawet nie przypuszczałem, że kiedyś do niego wrócę…
A może regaty?
W roku 2002, kiedy splot okoliczności spowodował możliwość zorganizowania imprezy dla entuzjastów Dezet, wpadłem na pomysł zorganizowania regat tej klasy, ale koniecznie długodystansowych, bez konieczności ścigania się w krótkich biegach po bojach, aby dać szansę na ostre pływanie przede wszystkim osobom znającym dobrze Mazury. Chciałem pościgać się w gronie podobnych miłośników Dezet, pogadać, spotkać się i zorganizować imprezę o charakterze zlotu entuzjastów klasy. Wydawało mi się, że znajdą się ludzie mający sentyment do tych łódek, a sama impreza stanie się okazją do wymiany doświadczeń, podczas gdy wyścig będzie niejako dodatkowym elementem całości, wcale nie najważniejszym. Liczyłem, że uda zaprosić się kilka załóg, marzeniem było wówczas zebranie ośmiu, a nawet dziesięciu jachtów. Ponieważ był już maj, sezon za pasem, szukałem odpowiedniej formuły, która byłaby akceptowalna dla uczestników, a zarazem zapewniała pełne bezpieczeństwo uczestników. Oczywiście w grę wchodziły także koszty. W zasadzie wszystko było niewiadomą. Ile w Polsce żegluje Dezet, jak dotrzeć do ich armatorów, jak nakłonić ludzi do wzięcia udziału w regatach i wreszcie jak takie regaty zorganizować. W redakcji Magazynu „Rejs”, w którym wówczas pracowałem, dyskutowaliśmy o formule, spieraliśmy się o celowość takiej imprezy, wreszcie przymierzaliśmy się do organizacji nietypowych regat.
Formuła imprezy
Pomysł nasunął się sam, kiedy zaczęliśmy liczyć koszty organizacji imprezy. Jednym z warunków była konieczność zapewnienia noclegów dla uczestników, a ich liczba była wciąż nieprzewidywalna. –A może zatem zorganizować regaty, podczas których nie trzeba organizować noclegów? Skoro załogi będą pływać całą noc to nie będą potrzebowali noclegu. I tak narodziła się formuła regat 24-godzinnych, która godziła wszystkie strony. Niezależnie od liczby jachtów i członków załóg nie zachodziła konieczność bukowania miejsc na brzegu, co znacznie uprościło organizację imprezy, a zarazem tworzyło bardzo oryginalną formułę regat łamiąc zarazem mazurską tradycję wyścigów long distance trwających 3 godziny, a nawet i krócej. Żeglowanie przez całą dobę, niezależnie od warunków pogodowych, powodowało, że załogi stawały przed trudnym wyzwaniem, ale organizatorom, paradoksalnie, łatwiej było zapanować nad całością. Ale do tego pomysłu trzeba było przekonać jeszcze sędziów i właścicieli ośrodka, giżyckiego „Almaturu”, w którym od początku chcieliśmy ulokować regaty. Marek Winiarczyk, szef ośrodka, pomysł podchwycił, ale długo nie krył swego sceptycyzmu. –Regaty Dezet? Całodobowe? Puknij się w czoło, kto będzie chciał wziąć udział w takim przedsięwzięciu? Przyjedzie pięć, może sześć załóg, studził mój zapał, ale wszelkiej pomocy udzielił i sam włączył się do organizacji nietypowego przedsięwzięcia.
Sam miał wówczas dwie sprawne Dezety, trzecią na brzegu z którą nie wiedział, co zrobić, ale na którą wyrok już zapadł, i jeszcze jedną drewnianą za hangarem, dla której ratunku już nie było. Dziś ma już ich dziewięć i jest chyba największym w Polsce armatorem tych jachtów.
Aby zachęcić uczestników do wzięcia udziału w regatach, postanowiliśmy nadać im status oficjalnych Mistrzostw Polski, co finansowo kosztowało niemało, ale dawało również nadzieję na pozyskanie przychylności sponsorów i większe zainteresowanie żeglarzy. Trzeba było także znaleźć sędziego, który zgodziłby się wymyśloną formułę zamienić na spójną instrukcję żeglugi regat, co wcale łatwe nie było. Zgodził się ostatecznie Marek Gałaj z Anią, długo dyskutowaliśmy o szczegółach, zwłaszcza tych regulujących żeglugę nocną, używanie wioseł, nawigację i mnóstwo detali, które wychodziły na bieżąco. Problemem była konieczność zapewnienia oświetlenia jachtom. Wiedzieliśmy, że zepchnięcie tego problemu na załogi skończy się fiaskiem, bo konieczność zabrania akumulatorów i świateł na jedną dobę wydawała się absurdalna. Z pomocą przyszedł Paweł Wojna, nieżyjący już dziennikarz „Rejsu”, który wpadł na pomysł zastosowania typowych światełek rowerowych. 100 godzin pracy na dwóch paluszkach A4, dobra widzialność, możliwość ustawienia różnych trybów pracy i cena na poziomie 12 złotych za sztukę spowodowała, że pomysł, zadziwiający swą prostotą, chwycił od razu.
Pozostawało do projektu startu w regatach przekonać armatorów, którymi z reguły były firmy czarterowe i szkoleniowe. A ci wcale chętni nie byli obawiając się często o stan jachtów, niezdolność do rywalizacji w regatach, przypadkowe załogi czarterujące jachty. Wysuwali sporo przekonujących argumentów, ale z reguły też bardzo przychylnie przyjmowali samą ideę.
Wpadłem wówczas na pomysł, że trzeba zachęcić do udziału właśnie armatorów oferując im armatorską formułę nagradzania w regatach. Budżet imprezy mieliśmy niewielki, ale sporo kontaktów w środowisku. Dość łatwo pozyskaliśmy dużo nagród rzeczowych, na ogół związanych z jachtami. Komplety żagli, liny, bloki, ściągacze, kotwice, zestawy farb to nasunęło pomysł aby nagradzani byli armatorzy niedoinwestowanych często jachtów, dla których nagrody w postaci wyposażenia jachtów mogą stać się atrakcyjnym uzupełnieniem stanu posiadania.
Problemy organizatorów
Do naszego pomysłu trzeba było przekonać jeszcze oficjalne władze w postaci Urzędu Żeglugi Śródlądowej, który musiał wydać zgodę na rozegranie regat w nocy. Z duszą na ramieniu jechałem do Giżycka z pismem, w którym przedstawiłem wszystkie argumenty. Moje wątpliwości błyskawicznie rozwiał dyrektor Tadeusz Zdanowicz, który sam okazał się admiratorem Dezet, żeglował na nich przed laty i do pomysłu odniósł się wręcz entuzjastycznie.
Zabiegałem od początku o stronę wizualną regat. Wymyśliłem logo akcji Ratujmy Dezety, spodziewałem się bowiem, że w ślad za tymi regatami pójdzie chęć organizowania innych przedsięwzięć, na przykład wypraw turystycznych. Zaprojektowałem dyplomy, „Almatur” wziął na siebie przygotowanie okolicznościowych koszulek.
Banderki w pierwszym sezonie nie wypaliły, nie wiedzieliśmy bowiem ile załóg ostatecznie przypłynie. Ale już od drugiej edycji są nieodłącznym elementem regat, a po latach załogi przypływają z całą ich kolekcją. Ważną sprawą były barwy regat. Uznaliśmy, że nie warto robić corocznie banderek, dyplomów i koszulek w tym samym kolorze i corocznie zmienia się ich barwa tworząc zaskakujące czasem kompozycje. Logo regat pojawia się na wszystkich elementach, a całość tworzy ciekawą próbę identyfikacji wizualnej imprezy.
Kolejnym problemem był podział nagród. Uznaliśmy, że najlepsze jachty, te, które wygrają, są już i tak dobre, nagradzanie ich elementami wyposażenia mija się trochę z celem. Naszym celem stało się bowiem wsparcie tych najbardziej potrzebujących. Marek Winiarczyk podsunął pomysł, który z powodzeniem stosował u siebie w rozmaitych imprezach, a mianowicie losowanie nagród. Tak urodziła się formuła, która okazała się atrakcyjna dla wszystkich, a zarazem skłoniła wiele załóg do przyjazdu do Giżycka.
Stworzyłem bazę armatorów jachtów klasy DZ i okazało się, że na Mazurach żegluje regularnie około 20 jednostek, co było dla wszystkich pozytywnym zaskoczeniem. Rozesłałem zaproszenia, ale objechałem wszystkich osobiście przekonując ich do startu. Problemem była liczba członków załogi. Wiele jachtów przypłynęło podczas zwykłych rejsów czarterowych i nikt nie chciał rezygnować ze startu. Ostatecznie przyjęto płynne składy załóg mieszczące się w przedziale 6-12 osób.
I wreszcie kwestia łączenia napędu żaglowo-wiosłowego. To był bardzo trudny do rozwiązania problem, zdecydowano się ostatecznie wprowadzać jak najmniej zakazów stąd też nie wprowadzano żadnych w tej mierze ograniczeń. Bywały zatem takie lata, że wiało słabo, a parcie na zwycięstwo nie malało, stąd też decyzja o wiosłowaniu przez 18 godzin na krótkie zmiany. Pogoda zazwyczaj nie sprzyjała żeglarzom, wiało mizernie, ale dzięki temu w nocy było bezpiecznie. Tylko raz, w drugiej edycji, przywiało tak, że uczestnicy przepłynęli 165 kilometrów w ciągu doby. Bywały jednak takie lata, że od wioseł najlepsi nie odchodzili po kilkanaście godzin.
Dezety na start
Ostatecznie w dniu startu w giżyckim porcie „Almaturu” stało przy kei 16 jachtów, co w gronie organizatorów uznaliśmy za duży sukces. Stan techniczny wielu jachtów już takim optymizmem nie napawał. Stare żagle, odrapane burty, olinowanie wiązane na przysłowiowe krawaty były wówczas codziennością. Wielkim problemem było skompletowanie pełnego zestawu wioseł. Nie udało się, toteż ostatecznie ustalono ich liczbę na sześć. Nie zabrakło jednak jachtów nienagannie utrzymanych, otoczonych troską armatorów, te jednak były w mniejszości.
Trasa pierwszych regat wiodła z „Almaturu” na jezioro Dobskie, stamtąd pod Pieczarki, do „Almaturu” a na noc organizatorzy zaplanowali krótkie pętle wokół Dębowej Górki na Kisajnie.
foto: Marek Słodownik